To mamy dziś w Polsce wybory do Sejmu i Senatu.
Wybory jako wybory są ciekawe, nawet jeśli pominąć na kogo się głosuje to ciekawe jest jak się głosuje i jak się interpretuje wyniki.
W Polsce wg art 96 punkt 2: "Wybory do Sejmu są powszechne, równe, bezpośrednie i proporcjonalne oraz odbywają się w głosowaniu tajnym."
Te do Senatu są de facto większościowe, chociaż Konstytucja nie określa jakie mają być ;-) bo artykuł 97, punkt 2 brzmi: "Wybory do Senatu są powszechne, bezpośrednie i odbywają się w głosowaniu tajnym."
Istotne są wszystkie te przymiotniki, acz my sobie spojrzymy tylko na ten kawałek proporcjonalne ;-) i może jego brak w przypadku Senatu.
Proporcjonalne, znaczy tyle, że od interpretacji wyników wyborów oczekujemy, że będą one proporcjonalne do wyników wyborów ;-)
Idealnie by liczba mandatów w Sejmie procentowo odpowiadała wynikom wyborów.
Tak jednak często nie jest ;-)
I nie chodzi o spisek, czy nieudolność, a o to, że się po prostu nie da.... albo się da, ale głosowalibyśmy wtedy tylko na listę, teraz głosujemy na listę ze wskazaniem pierwszeństwa w przydziale mandatu...
Właśnie co się dzieje gdy skreślamy kogoś na liście wyborczej? Czy też dokładniej gdy stawiamy krzyżyk przy nazwisku tej osoby, tak by nie wychodził on poza kratkę?
W wyborach do Sejmu wcale nie głosujemy na tego kogoś ;-) Głosujemy na listę, dopiero jeśli się okaże, że ta lista załapie się do podziału mandatów nasz krzyżyk ma moc dodania +1 dla danej osoby.
Znaczy to tyle, że osoba z największą liczbą głosów wcale nie musi dostać mandatu. Zwykle dostanie, ale nie musi dostać ;-)
U nas istotne jest więc to która lista dostanie mandat i to załatwia słynna metoda D’Hondta i próg wyborczy.
Próg wyborczy w Polsce to 5% dla parti i 8% dla koalicji (albo 3% i 5% jakby się okazało, że tylko 1 lista się załapała).
Metoda D’Hondta ma konkurenta w metodzie Sainte–Laguë. Obie metody są prawie identyczne i różnią się tylko w pierwszym kroku tym jakich używa się dzielników. D'Hondt używa kolejnych liczb naturalnych, a Sainte–Laguë liczb nieparzystych.
Mając dzielniki w każdym okręgu bierzemy tylko liczbę głosów oddaną na listy, które przekroczyły w skali kraju progi (z wyjątkiem list, które zgłosiły mniejszości narodowe (oficjalnie uznane za mniejszości), bo wtedy muszą spełnić wymogi progów tylko w danym okręgu)) i dzielimy te liczby głosów przez kolejne dzielniki. N (gdzie N to liczba mandatów na dany okręg, w Polsce od 7 do chyba 21) największych liczb w danym okręgu oznacza mandat dla listy.
Jak już mamy liczbę mandatów dla danej listy to sortujemy kandydatów wg liczby otrzymanych głosów, a jeśli mają taką samą to wg kolejnego numerka na liście (im niższy tym ktoś wyżej), czyli jak więcej niż 1 kandydat dostał powiedzmy dokładnie 20123 głosy to w naszej posortowanej liście ten czy ta, którzy są na liście na karcie wyżej są wyżej w sortowaniu ;-)
I jak już mamy ich posortowanych to wybieramy z góry tyle osób ile mandatów dostała dana lista.
To są ci którzy dostaną mandaty... jak je przyjmą ;-) jeśli nie przyjmą to wypadają z posortowanej listy i ktoś niżej wchodzi do puli.
To ma ten magiczny efekt, że jeśli już po wyborach mandat wygaśnie (bo np. poseł czy posłanka zrezygnują, albo umrą co też się zdarza) to z automatu wpada kolejna osoba jako kwalifikująca się do mandatu. Dlatego partie dbają o to by na listach było wiele osób, coby w razie czego nie stracić mandatu.
Szczerze nie wiem co by było gdyby kandydaci się skończyli.... czy spadają na inną listę, czy może organizuje się kolejne wybory.
Dobra to było o naszej ordynacji. Można twierdzić, że jest niepotrzebnie skomplikowana, ale ma jeden ficzer, który jest ważny (przynajmniej wg naszej Konstytucji), jest proporcjonalna, czyli produkuje Sejm który w mniejszym lub większym stopniu odpowiada procentowo temu kogo Polacy wybrali.
Ale przy takim systemie czemu mamy tak, że później jednak Sejm nie ma dokładnie takiego samego podziału procentowego jak wyniki wyborów?
Powodów jest kilka, a to progi, a to fakt, że liczba głosów jest liczona w milionach, a mamy tylko 460 miejsc w Sejmie, a to że D'Hondt "promuje" większe partie (czyli jak się dzieli mandaty to więksi zyskują bardziej, w metodzie Sainte–Laguë mniejsi by byli promowani, gdzie w obu przypadkach promowanie oznacza tylko, że jak nie da się proporcjonalnie podzielić skończonej liczby mandatów to jedna metoda woli dać ten mandat większym, a druga mniejszym (w końcu jak mamy 7 mandatów to 1 mandat to ~14.28% wszystkich głosów w danym okręgu, a przy 21 to ~4.76%)) ważnym powodem jest też to, że mamy okręgi wyborcze ;-)
A mamy bo chcemy by wyborcy mogli głosować jednak na nazwiska.
Moglibyśmy mieć 1 wielki okręg wyborczy w całym kraju. Wtedy wynik wyborów byłby bardzo dokładnie odzwierciedlony w podziale mandatów, w końcu 1 mandat byłby równy ~0.21% głosów więc dość dokładnie można by było podzielić mandaty i różnice byłyby liczone w pojedynczych sztukach.
Ale wtedy nie moglibyśmy zbytnio głosować na nazwiska.
Każda partia zakładałaby przecież, że może dostać pełna pulę, czyli 460 mandatów więc na każdej liście mielibyśmy 460 nazwisk... a pewnie więcej bo zawsze trzeba liczyć się z wygaśnięciem mandatów, więc pewnie każda lista miałaby 600 nazwisk ;-)
Mając 6 list mielibyśmy 3600 nazwisk do wyboru, powiedzmy po 60 nazwisk na kartkę ;-) dałoby nam 60 stron ;-)
Moglibyśmy głosować w takim 1 wielkim okręgu gdybyśmy głosowali na listy tylko bez wskazywania pierwszeństwa... co by znaczyło, że partie mogłyby wprowadzić do Sejmu kogo im się podoba bez żadnej kontroli wyborców. Teraz niby też mogą, ale to trudniejsze.
Chociaż są kraje gdzie jest takie głosowanie, np. w Niemczech każdy wyborca ma 2 głosy do Bundestagu, pierwszy podobny do naszego Sejmowego, gdzie głosuje się na kandydata na liście, a drugi gdzie głosuje się na listę. My też mieliśmy coś podobnego w postaci listy krajowej, to była lista 69 mandatów które były rozdzielane wśród list, które przekroczyły dodatkowe progi. Wtedy partie mogły wrzucić na listę krajową swoich kandydatów i działało to tak, że jak ktoś się dostał z listy krajowej to wypadał z listy okręgowej.
Przez to partie mogły "dbać" o to by do Sejmu dostali się ważni z punktu widzenia partii ludzie, nawet jeśli nie mieliby odpowiednio dużego poparcia w swoim okręgu, jednocześnie mogąc używać lokomotyw wyborczych...
Ale listy krajowej już nie mamy.
Jeśli więc chcemy wyborów proporcjonalnych do mamy nasz system... są też bardziej skomplikowane, ale "sprawiedliwsze".
No bo nasz system ma ten problem, że musimy wskazać 1 listę i 1 kandydata.
To jest taki system wszystko albo nic. Albo Twój kandydat czy chociaż lista się załapie, albo nie.
Więc to powoduje, że ludzie mogą głosować strategicznie wybierając "mniejsze zło".
Stąd powstały systemy wyborcze, które pozwalają głosować w spektrum ;-) od największego dobra do jeszcze akceptowalnego zła ;-)
Głosujący dostaje wtedy prawo "posortowania" list od najbardziej pożądanej do najmniej wśród akceptowanych.
Zwykle dostaje prawo do oddaniu kilku głosów w których zaznacza kolejność swoich preferencji.
System jest na tyle skomplikowany, że jest używany tylko w paru miejscach na świecie.
Są jeszcze inne systemy, np. nieproporcjonalne czyli większościowe.
Np. w UK mają coś co zowie się okręgami jednomandatowymi.
Podobny system jest w wielu miejscach w USA i w Polsce do Senatu.
W okręgu jednomandatowym wygrywa kandydat z największą ilością głosów.
Niby fajnie, bo prosto, ale oznacza to, że jak jest np. 10 kandydatów i powiedzmy 10001 głosów do podziału i wszyscy kandydaci poza jednym dostaną po 1000 głosów, a ten jeden dostanie 10001 głosów, czyli prawie tyle samo to ten kandydat wygrywa mandat.
Czyli mamy grubo ponad 89.99% wyborców w danym okręgu bez reprezentanta.
W takich systemach dochodzi do naturalnego podziału sceny politycznej na 2, czasem 3 partie.
W UK prowadzi też do nadreprezentacji członków SNP w Parlamencie, bo siłą rzeczy wygrywają w Szkocji i chociaż w skali kraju mają dość niewiele głosów to akurat w Szkocji to ich niewiele jest na tyle duże, że jest zwykle większe od każdej innej parti.
Są systemy zabawniejsze ;-)
Jeden, który mnie przekonał do tego wpisu to system który był w mojej szkole podstawowej w trakcie wyborów do samorządu klasowego ;-)
Wszyscy głosowali, z tych na których oddano głosy brano 3 osoby z największą liczbą głosów.
Ta z największą liczbą głosów zostawała przewodniczącym lub przewodniczącą, ta z drugą zastępcą, a ta trzecia skarbnikiem ;-)
Ciekawy był też system głosowania w PRLu, niby podobny do tego, który teraz mamy, z tym, że dziwnym trafem zawsze była 1 lista i wrzucenie pustego głosu było ważnym głosem, który akceptował to co było na karcie do głosowania. Głosowanie było też obowiązkowe, a komisjom zależało na tym by mieć jak najmniej kart ze skreśleniami bo to źle wyglądało w statystykach.
Podobne postybetaWażne kto i jak liczy głosy....Jak można przegrać wybory gdy się je wygrywa?1 na 9 głosówI po wyborach :-)Demokracja 3.3 ;-)